Wspomnienia
Wspomnienia Bernhardta Theodora Dietricha cz.3
Szpiegostwo nie popłaca! Moje przeżycia z czasów gdy Tczew należał do Polski
Lekarz weterynarii Kunze, będący typowym orędownikiem niemieckości w Polsce, miał pod swoją opieką wielu rolników i to nie tylko niemieckich, ale również i polskich. Był przez wszystkich bardzo lubiany, gdyż w przypadku konieczności postawienia na nogi chorego konia lub uratowania przed zdechnięciem jakiejś krowy, wzywano chętnie właśnie jego, niemieckiego weterynarza. Powszechnym zresztą było, że będący w potrzebie Polacy chętnie korzystali również z niemieckiej pomocy. Chętnie towarzyszyłem w tych wizytach mojemu staremu przyjacielowi, uprzyjemniając mu czas wesołymi pogadankami i mając przy okazji możliwość poznawania wsi i ludzi. Mogłem też podczas tych nierzadko wielogodzinnego wypraw szkicować i malować zwierzęta. Motywów do malowania nie brakowało: wspaniałe krajobrazy, stare wiejskie chałupy, zwierzęta na pastwisku, urocze jeziora i błonie.
Mój przyjaciel, już w czasach powojennych gdy Tczew należał do Polski, posiadał mały lecz niezawodny samochód – a nie było to wtedy rzeczą powszechną. Co prawda nie był to najnowszy model, jaki mógłby wyobrazić sobie dzisiejszy młody obywatel Niemiec, posiadający nawet bardzo mocno rozwinięty dar logicznego myślenia ale znający tylko najnowsze, nowoczesne marki samochodów.
Któregoś dnia pędziliśmy tym pojazdem z prędkością 30-40 km. na godzinę, po nierównej drodze przez spokojny wiejski krajobraz naszej zachodnio-pruskiej ojczyzny. Początkowo podróż odbywała się bez zakłóceń, jednakże wkrótce spotkało nas to, co było typowe dla kierowców w tamtych czasach: czyli gwóźdź w oponie, brak powietrza, strajk silnika, ponowne uruchamianie silnika i pchanie.
Jednakże z perspektywy czasu muszę przyznać, że jestem wdzięczny, iż mojemu przyjacielowi udało się dowieźć mnie do Kartuz w celu odwiedzenia w tamtejszym rejonie majątku jego teściów. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę naszym pancernym rumakiem i około południa dotarliśmy do celu naszej podróży. W trakcie długiego przedpołudnia przebyliśmy odcinek około 70 km. Mój przyjaciel był dumny z tego osiągnięcia, tym bardziej, że jego klientela znajdowała się przecież w okolicach Tczewa i z tego też powodu on sam nieczęsto oddalał się tak bardzo od swojego ojczystego miasta.
Po dobrym obiedzie u sympatycznych krewnych – zięciowie zawsze są mile podejmowani przez teściowe -zabraliśmy się do pracy. Weterynarz zajął się zwierzętami w oborze, podczas gdy ja obszedłem całą zagrodę w celu znalezienia dobrego miejsca do malowania. Gdy w końcu takowe znalazłem, wyjąłem moje przybory do rysowania i malowania i zabrałem się do pracy. W miarę możliwości powstać miały dwa jednakowe obrazy olejne. Jeden dla uprzejmego zięcia i jeden, który miał zawisnąć w salonie obszernego dworu, dla kochających teściów.
Będąc w połowie mojej pracy usłyszałem nagle, że ktoś woła do mnie po polsku. Był to polski sierżant, który zażądał ode mnie okazania dowodu osobistego. Ponieważ posiadałem tylko niemiecki paszport, uznany zostałem, jako natrętny obcokrajowiec, za osobę podejrzaną. Sierżant długo przyglądał się w milczeniu mojemu rysunkowi, przeszukał moje farby w poszukiwaniu tajnych dokumentów, których nie znalazł, przeszukał moje kieszenie i doszedł do wniosku - „Szpieg! Za mną! Aresztowany!”
W tym momencie pojawił się Kunze – mój przyjaciel weterynarz – który wystarczająco dobrze mówił po polsku, aby móc za mnie poręczyć. Nie pomogły jednak żadne sprzeciwy. Musiałem udać się do więzienia sądu krajowego w Kartuzach. Pozwolono nam wsiąść do samochodu, towarzyszył nam oczywiście sierżant stojąc na stopniu, który znajdował się – jak wielu czytelników pamięta - przy każdym starym samochodzie.
Zostaliśmy doprowadzeni do budynku sądu, w którym musiałem pozostać, podczas gdy mój przyjaciel Kunze mógł się oddalić. Gdy znalazłem się w celi więziennej, przestałem wierzyć zarówno w jakąkolwiek sprawiedliwość jak i w szybkie zwolnienie. Czułem, że nadchodzi mój koniec. Byłem bezradny i samotny. Czułem się żałośnie. Ochota do życia i nowa nadzieja pojawiły się, gdy strażnik przyniósł mi wieczorem naprawdę dobry posiłek. Mój przyjaciel Kunze poprosił niemieckiego lekarza o dostarczenie do mojej celi odpowiedniego wyżywienia. Apetyt jednak mi minął, tak że, każdy ugryziony kęs stawał mi w gardle.
Na szczęście wszystko skończyło się całkiem inaczej, niż przedstawiałem to sobie w swoich najgorszych wyobrażeniach. Po koszmarnej nocy, zostałem następnego dnia doprowadzony na rozprawę, na której zjawił się również mój wierny przyjaciel, który bronił mnie mężnie i bardzo energicznie w języku polskim. Ja sam nie znałem ani słowa po Polsku i musiałem odgadywać sens słów z wyrażanych przez niego gestów. Moja wcześniej zarekwirowana praca leżała teraz na stole sędziowskim będąc przedmiotem rozprawy.
Sędzia, który najwidoczniej znał się trochę na sztuce, okazał się człowiekiem tolerancyjnym i już po chwili był przekonany o mojej całkowitej niewinności, zwłaszcza, że dysponowałem pozwoleniem wydanym przez burmistrza Tczewa, uprawniającym mnie do swobodnego malowania i rysowania w Tczewie i jego okolicach. Dokument ten, celem mojego zwolnienia z więzienia, szybko dostarczył weterynarz Kunze. W ten sposób mój pobyt w wiezieniu dobiegł końca. Gniewny poprzedniego dnia polski sierżant zachowywał się tak jakby przeszedł wewnętrzna przemianę. Nadspodziewanie uprzejmie wyprowadził mnie z celi, poklepał przyjaźnie po ramieniu i pokazał palcem drogę do wolności mówiąc – „No tak, szpiegostwo nie popłaca”