Masoni niemieccy w czarnej legendzie.

O tym, że wokół wolnomularstwa krążyły i nadal krążą – mniej lub bardziej niesamowite –legendy, nie powinno – jak sądzę – nikogo dziwić, z tym że niektóre z nich mogłyby stanowić z pewnością znakomity materiał do powieści czy filmów science fiction, thrillerów, a nawet horrorów. Dla przykładu na terenach Pomorza, Kujaw i Wielkopolski, swego czasu należących do pruskiego zaborcy i zamieszkiwanych głównie przez niemiecką ludność, przetrwały do dziś wśród ludu polskiego ciemne przekazy o tamtejszych staropruskich wolnomularzach.

     Według tych legend mason (niemiecki), zwany też przez prosty lud farmazonem, farmazynem lub freimaurem, utożsamiany był z bezbożnikiem, wolnomyślicielem czy niedowiarkiem. Ludzie wierzyli, że farmazon wstępując do masonerii musiał podpisać własną krwią cyrograf i zaprzedać swą duszę diabłu, w zamian uzyskując bogactwo. Dlatego freimaurer nigdy nie mógł zaznać biedy, gdyż pieniędzy miał zawsze pod dostatkiem. Co więcej farmazyn dzięki konszachtom z diabłem posiadał rzekomo dar jasnowidzenia - zawsze wiedział co się w jego posiadłości działo; oraz bilokacji - nawet podczas jego nieobecności, gdy ktoś próbował okraść jego majątek – mógł on nagle ukazać się rabusiowi i milczeniem swym go przestraszyć. Ludzie opowiadali jak ich bogaty pan z kozią bródką, zjawiał się w czarnym płaszczu i cylindrze podczas robót i szybko znikał. Paląc cygaro, obchodził swe dobra razem z groźnie wyglądającym psem lub jadąc przepiękną karetą ciągniętą przez czarne rumaki, którym z pysków buchał ogień.

     Tego typu straszne opowieści żywe są dziś zwłaszcza wśród ludności Kociewia (Starogard Gdański, Tczew, Świecie) i doczekały się nawet literackich wspomnień. Józef Milewski, nieżyjący już historyk tego regionu, który swego czasu również zajmował się lożami masońskimi, w swej pracy pt. Z dziejów wolnomularzy na Kociewiu, Starogard Gd. 1985, s. 10 - 12, nadmienia, że wśród najstarszych mieszkańców do dziś przetrwały wspomnienia o farmazynach z ostatnich lat zaboru pruskiego i międzywojnia, nie tylko w Starogardzie czy Tczewie, lecz przede wszystkim w małych miejscowościach – np. Bączku, Turzy, Małżewku, Kopytkowie, Borkowie i Majewie oraz w Laskowicach, gdzie mieszkała niegdyś rodzina Gordonów, bogatych Prusaków z majątkami również w Afryce.

     Autor ten przytacza następującą legendę: W lesie koło Skarszew, należącym do wsi ongiś zwanej Nygut, potem Modrowshorstw-Modrowo, a obecnie Bolesławowo, znajduje się niewielkie jezioro Rokitki, a w pobliżu niego głaz polodowcowy o nazwie Kamień Skarbów-Skarbowiec. Legenda mówi, iż tarasuje on wejście do olbrzymiej jamy z ukrytymi w niej od wieków skarbami. Jednak nikomu nie udało się dotrzeć do wnętrza tej jamy. Jak mówi podanie ludowe, ostatnim śmiałkiem, który podjął się próby wydarcia kryjówce je j tajemnicy, był stary Michał Modrow, Niemiec, żyjący na przełomie XIX i XX w., dziedzic pobliskiej włości. Franciszek Fenikowski w Głosie Wybrzeża z 4 III 1977 r. tak opisuje jego poczynania: ...Skoro wieść o skarbie doszła do dworu, chciwy dziedzic zaraz wziął się do dzieła. Był fremerem – wolnomularzem, pokumał się ze złym duchem w osławionej kwidzyńskiej loży masońskiej (...). Sprowadził z Niemiec jakiegoś sztygara. Zażądał, by wysadził odwieczny głaz. Ale nie pomógł ani dynamit ani górnicze świdry. Jeden łamał się za drugim, a z wyborowanych dziur zaczynała w końcu płynąć strużkami ruda krew. Musiał kweker dać za wygraną. Zresztą powetował sobie stratę, zmuszając ludzi do tak ciężkiej pracy, że nieraz siódmym spływali potem. Z ludzkiej krzywdy wybudował sobie (w 1902 r. – J.M.) w Modrowshorst pałac, na którego frontonie kazał umieścić łaciński napis „Nihil sine laboris” – Nic bez pracy. Oczywiście nie własnej, lecz z krwawego trudu wyzyskiwanych chłopów. Dobrze wbił w pamięć tę maksymę swemu potomstwu, które nie opuściło pomorskiej ziemi, mimo że w lutym 1920 r. Pomorze wróciło do Macierzy (...). (W 1939 – J.M.) Modrowo znów stało się Modrowshorstem, a raczej Muerdershorstem – gniazdem morderców (...).

     Inny przekaz ludowy, zebrany przez Milewskiego, mówi o żyjącym przed I wojną w miejscowości Drewniaczki nadleśniczym – Prusaku, który należał do loży masońskiej. Ciekawostką jest fakt, że na drodze od tej miejscowości do Zelgoszczy biegnie aleja lip i dębów, według legendy zasadzonych przez żołnierzy napoleońskich idących w 1812 r. na Moskwę, z myślą by nie zabłądzić w drodze powrotnej. Według legendy tenże farmazon miał też duszę zaprzedać diabłu, z którym na pobliskich, rozstajnych drogach spotykał się w każdą noc sylwestrową, by za cenę coraz to nowszych obietnic wyjednywać u niego udział w podziale skarbów, jakie odnajdzie latem przy osuszaniu pobliskich bagien. Farmazyn zmarł w tajemniczych okolicznościach, a po śmierci często widywano, jak nocami z cygarem w ustach w towarzystwie dużego, czarnego psa chodził po terenie, obmierzał wyrzynki, notował ich wymiary, a potem nagle, zarzucając na ramię fuzję, znikał. Grobu samotnie w lesie pochowanego masona nie udało się nikomu odnaleźć.

     Natomiast cytowany przez Milewskiego Bolesław Eckert opisuje w Sadze Kociewskiej (Gdańsk 1983, s. 206-207) epizod dotyczący pewnego masona, mieszkającego w latach 1909-10 w miejscowości Wielki Komorsk, powiat świecki. Czytamy tam m. in. (...) Czubek (...) zobaczył siedzącego w głębokim fotelu i ćmiącego cygaro znajomego Niemca, właściciela młyna. Pan Lanz, człowiek bardzo bogaty i mające duże wpływy we wsi, prowadził różne interesy z Czubkiem jako baumajstrem (mistrz budowlany – W.A.). Chodziło o częste remonty i przeróbki w młynie, które dawały nawet powód do przedziwnych komentarzy i do obdarzenia Niemca przezwiskiem „Freimaurer” (wolnomularz, mason). Mówiono o nim, że sprzedał duszę diabłu, w nagrodę za co mógł dostać złoto, kielnię albo chleb. Wybrał kielnię. Odtąd ciągle muruje, buduje, przerabia(...) ten farmazyn (...).

     Masoni staropruscy wzbudzali zainteresowanie sobą nie tylko na wsiach, ale i w miastach. Gdy założono w Tczewie lożę masońską, natychmiast pociągnęło to za sobą lawinę sensacji i rozbudziło wyobraźnię mieszkańców. Prości ludzie opowiadali między sobą niestworzone rzeczy. Jeszcze w okresie międzywojennym wiele osób, zwłaszcza kobiet i dzieci, widząc pana w czarnym surducie, białych rękawiczkach i cylindrze, ustępowało mu z drogi, gdyż wierzyło, że masoni porywają dzieci, zabijają je podczas swych obrzędów na ołtarzu i piją ich krew.

     Rozchodziły się również plotki na temat dziwnych zjawisk dziejących się w budynku, z którego później podczas wojny wybiegła w nocy przerażona grupa nocujących tam żołnierzy Wehrmachtu. Otóż pewnego razu małżeństwo Feldmann, które należało do miejscowej loży – on do regularnej, a ona do adopcyjnej – zleciło pewnemu polskiemu murarzowi wykonanie remontu w szatni budynku masońskiego. Ów majster udał się wraz ze swym uczniem do siedziby freimaurów, mając w pamięci nakaz pani Feldmann, aby szybko wykonać robotę i pod żadnym pozorem niczego nie ruszać. Wchodząc do Sali Zawiłych Dróg ujrzeli drewniane przegrody, gdzie wisiała masońska odzież, a pośrodku sali osłoniętą czarnym całunem olbrzymią gablotę, w której znajdowały się zdjęcia farmazonów. Opowiadano, że Czcigodny loży karze nieposłusznego brata śmiercią, wbijając mu szpilkę w serce na zdjęciu. Podczas gdy majster kończył zleconą pracę, uczeń znudzony nie posłuchał nakazu i przebrał się w strój wolnomularza. Wówczas przerażony nie mógł ściągnąć obcej odzieży i zawołał majstra, lecz pomoc tego drugiego również okazała się bezskuteczna. Ponieważ loża miała telefon, natychmiast wykręcono numer do zleceniodawcy, a ten wezwał na pomoc Czcigodnego. Gdy obaj zjawili się na miejscu, Mistrz Katedry po wykonaniu serii rytualnych „egzorcyzmów” zdjął z chłopca ubiór masoński i surowo upomniał zarówno jego, jak i jego majstra – taką opowieść niektórzy przekazują sobie do dziś.

     Co ciekawszy przekaz legendarny mówi o tajemniczym lokum przy ul. Mickiewicza 12, gdzie mieszkał przed II wojną wolnomularz Ludwik Kuhlmann, przedsiębiorca i członek rady parafialnej (sic!) Kościoła Ewangelicko-Unijnego. Po 1945 r. wprowadzili się tam Polacy, a ich potomkowie – wówczas dzieci, a dziś osoby dorosłe – opowiadają niestworzone legendy, gdy jako malcy chowali się przerażeni pod stołem, kiedy po podłodze samo chodziło... obuwie oraz fruwały przedmioty, książki. Inna opowieść mówi o dziewczynie służącej na wsi u bogatego obszarnika i masona, który zabronił jej czytać schowane w szafkach tajemnicze książki. Gdy wyjechał, ona natychmiast złamała rozkaz i dała upust swej ciekawości. Kiedy powrócił, nie spoglądając na biblioteczkę zgromił dziewczynę, że nie posłuchała go. Ona natychmiast wyciągnęła wniosek, że jej przełożony ma konszachty z diabłem, bo inaczej skąd wiedziałby, że ruszała jego książki?

     Pradziadek autora artykułu opowiadał historię z czasów okupacji hitlerowskiej, gdy pewien niemiecki obszarnik nazwiskiem Kolbe zajął jego posiadłości w Małej Słońcy k. Tczewa i co jakiś czas wysyłał go jako woźnicę do Swarożyna na olbrzymie gospodarstwo rolne należące do tajemniczego Niemca – freimaura. Pracujący u niego chłopi z przerażeniem opowiadali woźnicy o strasznym miejscu przy jednej ze ścian muru otaczającego majątek, gdzie ukazywały się ponoć niestworzone widziadła. Wracając nocą do swego pracodawcy pradziadek musiał się odpędzać od dziwnych psów - widm, przez które przenikał jego bat. Niemniej fantastyczne opowieści krążyły o pewnym Niemcu nazwiskiem Deckert, który posiadał olbrzymi majątek w jednej z wsi pod Starogardem Gdańskim i należał do tamtejszej loży masońskiej. Żyjące jeszcze dziś starsze osoby, które pracowały u tego pana, powiadają że będąc w dalekiej podróży, jednocześnie pokazywał się niczym widmo swym parobkom, ubrany w czarny strój z cygarem i jadący karetą z końmi. Dawał im do zrozumienia, że nawet podczas swej nieobecności ma nad nimi kontrolę (ponoć jeszcze po swojej śmierci ukazywał się i przesądni ludzie chcieli wbić jego ciału kołek w serce). Motyw ukazującej się karety i wolnomularza - widmo powtarzał się zresztą w wielu ludowych opowieściach, jak choćby o Hermanie Wiebe, rolniku z Walichnów k. Pelplina, członku loży w Tczewie czy samym Czcigodnym tejże loży w latach 1930-38, którym był Max Ziehm, obszarnik ze wsi Bałdowo pod Tczewem. Jako ciekawostkę można dodać, że farmazyny zasadzali często przy swych posiadłościach 3 lipy. Do dziś rosną one m.in. w Śliwinach k. Tczewa i tam jeszcze po wojnie miał pojawiać się tajemniczy, czarny pies.

     Te same motywy można odnaleźć też w opowieściach pochodzących np. z rejonu pomorsko – kujawskiego. W nr 10/2000 ezoterycznego miesięcznika Czwarty Wymiar ukazał się artykuł - thriller Ilony Kowalewskiej pt. Mocą piekielną przeniesiony, opowiadający o A.C. Franku z Więcborka, właścicielu przetwórni owocowo – warzywnej w Fordonie i w Grazu oraz członku bydgoskiej loży Janus (ryt Trzech Globów). Fantastyczne relacje z tego artykułu mówią o pracownikach przetwórni, którzy pracując w trakcie okupacji kilka razy próbowali wynosić owoce i za każdym razem ukazywał im się duch Franka. Następnego dnia prawdziwy, cielesny Frank bezbłędnie wskazywał winowajców i nie wyrażał przy tym ani odrobiny gniewu czy złośliwości, lecz dawał do zrozumienia, że nie można go oszukać. Robotnicy spanikowani, że ich szef był rzekomo w dwóch miejscach jednocześnie, wołali przerażeni, że sam szatan przybrał jego postać, a on sam został przeniesiony mocą piekła. Pewnego wieczoru usłyszeli tykanie niewidzialnego zegara, a następnego dnia dowiedzieli się, że ich pracodawca zmarł. Przerażona gospodyni opowiadała fantasmagorie o jękach, odgłosach kroków i przesuwanych mebli w jego willi za zakładem.

     Tak to mniej więcej zachowały się wspomnienia o staropruskich wolnomularzach. Jak widać bardzo fantastyczne i straszne, choć zdarzały się wspomnienia pozytywne, mówiące o masonach jako ludziach zaufanych, sympatycznych, życzliwych i słownych, z którymi dobrze prowadziło się interesy. Wspomniane w opowieściach tajemnicze zjawiska, jak bilokacja, jasnowidzenie, telekineza i inne stanowią dziś domenę parapsychologii. No cóż, gwoli ścisłości należy wspomnieć, że „duch” panujący w lożach niemieckich stanowił wprost przedłużenie tradycji bractwa różokrzyżowców, bardzo zainteresowanych ezoteryką i różnił się od obecnego we francuskich czy anglosaskich placówkach, nurtu racjonalistycznego.

     Jak wspomniałem na początku, legendy te w żadnym razie nie odnoszą się do masonów polskich czy francuskich (no może pomijając wiek XVIII, gdzie krążyły ich setki, o czym zresztą wspomina Jerzy Siewierski w książce Dzieci wdowy, czyli opowieści masońskie, Milanówek 1992), lecz wyłącznie masonów z lóż staropruskich, i co ciekawe – opowieści te są bardzo do siebie podobne, bez względu na miejsce ich przekazu – Pomorze, Kujawy czy Wielkopolska. 

Wojciech Ałaszewski "Wolnomularz Polski" 3-4/2004

fb2