Wspomnienia

Wspomnienia wypędzonej Niemki

Prezentujemy wspomnienia Niemki, znalezione na stronie Centrum Przeciwko Wypędzeniom, która uciekła w 1945 roku z Rokitek. Jak w wielu podobnych przypadkach autorka nie wspomina o czasach okupacji, skupia się na samej ucieczce.

Ucieczka z Powiatu Tczewskiego w kierunku Pomorza. Spotkanie na północy Kartuz z Rosjanami, żmudny powrót do Schönwiese (Krasnołąki).

Promiennie wschodzi słońce w ten jasny, lodowato zimowy dzień 24 stycznia 1945 roku. Nasze, parujące ciepłem stodoły konie, zostały zaprzęgnięte do załadowanego poprzedniego wieczoru wozu przeznaczonego do ucieczki. Długi wóz drabiniasty z ochronnym dachem. Szybko udało się jeszcze wstawić pojemnik z peklowaną czterocetnarową świnią, która została zarżnięta poprzedniego wieczoru. Grubo otulone dzieci nie mogą się już doczekać, kiedy zostaną umieszczone w wozie, myśląc, że jadą na wycieczkę. Jak kwitnąco i zdrowo wyglądają, przecież jeszcze nigdy w życiu nie były chore. Wszystkie troje blond, niebieskookie i z czerwonymi policzkami. Gerhard, który właśnie skończył 8 lat, Heini, która niebawem będzie miała 7 lat i dokładnie 3 i ¾ letnia Gretchen.

Serce mnie boli, kiedy wsiadam do wozu, mam wrażenie, jakbym wsiadała do własnego grobu. „Nigdy więcej nie zjesz własnoręcznie upieczonego chleba”, przechodzi mi przez myśl, kiedy wóz toczy się przez podwórze. Ciężko przychodzi mi pożegnanie z drugą ojczyzną, dzierżawą w Rokitkach, powiat tczewski /Prusy Zachodnie/, gdzie mój mąż, z ramienia Stowarzyszenia Rolników Gdańsk-Prusy Zachodnie, od 1940 roku pełnił służbę jako doradca ds. gospodarki dla Volksdeutschów z Besarabii i z obszaru Warszawy. Dlatego mąż nie może nam teraz towarzyszyć, dopiero kiedy Wehrmacht opuści Rokitki, będzie mógł odejść. Tak wiec mamy teraz ze sobą „dobrego” Walerego, rosyjskiego cywila, który z zawodu jest niestety szoferem i nie ma pojęcia o koniach. Z tego też powodu mój mąż prowadzi pewną ręką nasz chwiejny pojazd ze swawolnymi końmi przez wysokie zaspy na polnej drodze, aż do głównej szosy, by się potem z nami pożegnać.

Krok za krokiem jedziemy teraz na zachód w długiej, niekończącej się karawanie uciekinierów. Tępy huk armat ze strony Malborka grzmi już od wczoraj. Za chwilę Rosjanie zacisną kleszcze wokół Pomorza - powiadomił nas dzisiaj oficer sztabu. „Szybko do Mecklenburga”, postanawiam - gdyby tylko ulica nie była tak zapchana. Często godzinami musimy zatrzymywać nas wóz, żeby przepuścić pojazdy Wehrmachtu, tak że do wieczora przejechaliśmy tylko niecałe 6 kilometrów.

„To nie jest żadna wycieczka” zauważają dzieci, kiedy wieczorem śpimy na podłodze, w mocno zapchanej przez uciekinierów izbie. Tak jedziemy przez pięć dni. Nadchodzi zawieja śnieżna z ponad 20 ° C mrozem. Niezapomniana jest dla mnie ta noc, kiedy to około drugiej nad ranem stoimy przed Kościerzyną (Prusy Zachodnie); ulica znowu mocno zapchana. Walery, nasza perła, znowu oddalił się od wozu i pije wódkę ze wschodnimi robotnikami z innego wozu. Dzieci są przemarznięte i nieszczęśliwe, pomimo, że są grubo zawinięte w pierzyny, gdyż śnieg przenika przez wszystkie szczeliny. Chociaż zabraliśmy ze sobą wystarczającą ilość owsa, konie nie wyglądają już tak dobrze, mają skudłaconą, brudną sierść.

Potem nie pozwalają nam jechać dalej na Zachód, gdyż Rosjanie prawdopodobnie zacisnęli już kleszcze wokół Pomorza; to znaczy, że gdyby jechał z nami mój mąż, to pomimo tych trudności na pewno dotarlibyśmy do Mecklenburga okrężnymi drogami. Teraz musimy skręcić na południe, do powiatu kartuskiego (Prusy Zachodnie) i zatrzymujemy się w Szymbarku do czasu, kiedy to cywile znowu muszą opuścić tę miejscowość. W nocy z 6 na 7 marca musimy uciekać, gdyż za nami słychać już huk pierwszych granatów. Nasz dobry Walery z wielkim trudem daje się przekonać, żeby prowadzić wóz, więc z niechęcią i jeszcze większym niedbalstwem niż do tej pory, pełni swoją funkcję. W dzikiej ucieczce jedziemy przez górzyste, oblodzone leśne drogi (gdyż wszystkie główne drogi zajęli Rosjanie) w kierunku Gdyni, gdzie może jednak będzie jeszcze szansa wejścia na pokład statku. Tu w małym mieście grozi nam otoczenie przez Rosjan, w każdym bądź razie jest w nim taki chaos, że nas wóz zostaje z innymi tak ściśnięty, iż nie możemy jechać dalej.

Zostawiam Walerego na wozie, pakuję tylko pościel i trochę żywności na samochód ciężarowy Wehrmachtu i odjeżdżam z stamtąd wraz dziećmi i innymi kobietami. Jedziemy godzinami tylko przez lasy i pustynne obszary, ciągle w pobliżu frontu. Nasz szofer, jak również kierowcy pozostałych samochodów ciężarowych to Rosjanie, którzy walczą po niemieckiej stronie. Nagle wszystkie samochody zatrzymują się przed jakąś polaną, wszyscy kierowcy wyskakują z szoferek i długo i obficie częstują się wzajemnie wódką. Mam wrażenie, że dopiero teraz będzie gorąco, więc piją aby dodać sobie odwagi. I słusznie, ledwo nasz samochód odpalił, a już strzela do nas wroga artyleria. Żołnierze padają, konie tarzają się we własnej krwi. Dach naszego samochodu ma dużą dziurę. I znowu droga jest zakorkowana, a wrogi ogień koncentruje się na nas jeszcze bardziej. Przytomny umysłu kierowca, aby uciec przed ostrzałem, skręcił i wjechał na wolne od samochodów pole, jednak ciepłe marcowe słońce rozmroziło już ziemię i samochód utknął. „Szybko, kobiety pchać” - krzyczy kierowca. Jesteśmy posłuszne, samochód rusza do przodu. Chwytam się mocno plandeki pozwalając by samochód ciągnął mnie za sobą, nie chcę przecież stracić kontaktu z dziećmi. Pod osłoną lasu czekamy na inne kobiety.

Nie jedziemy jednak dalej, wszystkie samochody uciekają, my stoimy. Rosjanina też już nie ma za kierownicą. Niemiecki podporucznik siedzi na jego miejscu. - Nie, nie możemy dalej jechać, chłodnica dostała odłamkiem granatu – Siedzimy wiec pokornie całą noc w samochodzie przy strasznej zawiei śnieżnej i grzmotach dział. W bladym świetle poranka wszystko uspokaja się i cichnie. Jakiś zabłąkany samochód lituje się nad nami i bierze nas na hol. Jedziemy w żółwim tempie, bowiem – znowu w pobliżu słychać ostrzał. Moje troje dzieci przycisnęło się mocno do mnie. Wszystkie mają białe, wykrzywione twarze. Modlę się ciągle o to, że jeśli musielibyśmy umrzeć, to wszyscy razem. Naprzeciwko nas widzę żołnierza jednostki przeciwlotniczej, który całuje się z młodą kobietą. Obrzydliwe.

„Rosyjski czołg przed nami”, krzyczy do nas z kabiny samochodu podporucznik. „Jeśli zawołam, wszyscy wyskakują, przygotować mały bagaż podręczny.” – Z drżącymi rękoma pakuję trochę chleba, słoniny, trochę ryżu, cukru i środek opatrunkowy, a najstarszemu dziecku daję do trzymania ciepły koc.

Nagle huk i grzmot, z samochodu przed nami, unosi się w górę słup ognia. „Raus!” zeskakujemy jak obłąkani z ciężarówki, biegniemy, ile sił w nogach, jak najdalej od drogi, w gęsty las - zaraz obok wioski, która płonęła i w której słychać strzały: również mieszkańcy wsi uciekają do lasu. Rzucam się z dziećmi na ziemię.

Za drzewami widzimy już brązowe mundury z kanciastymi, futrzanymi czapkami, które zakradają się jak koty. „Teraz nas zastrzelą”- myślę. W tym momencie wszyscy podnoszą ręce do góry na znak, że się poddają i my oczywiście też. „der Chitler i die Chitler”, mówiąc to i wskazując palcem Polacy denuncjują Niemców, a wskazani zostają natychmiast aresztowani. „ Wy teraz Ruuskis”, tłumaczy nam jakiś Rosjanin, po czym przejmuje nas natychmiast rosyjska kobieta z karabinem. „Wszyscy za mną!”- krzyczy. Musimy brnąć przez bystry potok, którego woda sięgałaby dzieciom aż do bioder. Wszystkie dzieci powyżej 6 roku życia muszą przejść same. „To dobre dla zdrowia”, rozkazała Rosjanka; wykorzystuję zamieszanie i przenoszę całą moją trójkę na drugi brzeg; odłączyliśmy się przez to i błądzimy sami w samym środku ognia karabinów maszynowych. Ziemia pryska nam koło uszu, ale nie kryjemy się, nie boimy się, jesteśmy zupełnie obojętni, tak jakby to wszystko nie dotyczyło nas.

Wreszcie odległy dom jakiejś wsi, wokół którego gromadzą się nieszczęśliwi towarzysze wspólnej niedoli. Nie, polska kobieta nie pozwala nam wejść do kuchni, gdzie chcę poprosić o trochę ciepłej kawy dla moich dzieci. „Tam dużo do picia”- pokazuje na śnieg, gdyż studni nigdzie nie widać. Mała, biedna Gretchen niedługo sama będzie biała jak śnieg z powodu strasznego wyczerpania, pojawiła się u niej również krwista biegunka.

Wkrótce rozpoczyna się plądrowanie. Jakiś gruby rosyjski cywil ściąga mi obrączkę ślubną i rozkazuje zostać w pomieszczeniu aż do wieczora. Kiedy się oddala, wykorzystuję okazję do ucieczki. Znowu do lasu. Tylko szybko. Kiedy zaczyna się ściemniać, znajdujemy na wzniesieniu samotnie położony, w połowie podziurawiony pociskami dom. „Chodźcie tutaj” -woła nas jakaś polska kobieta z naprzeciwka „Wypić ciepłą kawę dla waszych dzieci”, nader życzliwie. Dom jest już wypełniony uciekinierami i ciągle przybywają nowi. Naprawdę ciepła kawa! „Czy istnieją jeszcze porządni ludzie? - myślę i nie przychodzi mi to łatwo. Kiedy wraz z dziećmi zjedliśmy kawałek z pozostałej reszty naszego chleba „z Domu” i zrobiło się całkiem ciemno, kobieta oznajmia nam „Więc dzieci: teraz przyjdą spać rosyjscy żołnierze i oficerowie.” I wkrótce dom jest pełen wygłodniałych jak wilki Rosjan. Natychmiast opuszczam dużą izbę, gdzie tłoczy się większość ludzi i kładę dzieci spać w kuchni na podłodze, koło pieca. W tej samej chwili polska kobieta wciska mi patelnie w rękę - „Ty tak czysto wyglądać, powiedzieć ten oficer, Ty robić kolację”. Smalec i dobra wschodniopruska wędzona kiełbasa do smażenia. Tylko ten Rosjanin jest rozgniewany, że z nim nie jem. Żeby go nie za bardzo rozzłościć, piję kilka łyków czarnej herbaty „z cukrem”… Na jego rozkaz, muszę również dzieciom zaproponować coś z tego luksusowego posiłku. Nie można ich jednak wyrwać z kamiennego snu.

Rosjanin jest w każdym bądź razie porządnym człowiekiem, ma twarz niemieckiego mężczyzny i różni się od tych strasznych mongolskich gęb. Gdy Rosjanie są najedzeni, przychodzi czas na wódkę. Podczas picia widać, jak systematycznie rośnie w nich nienawiść i sadyzm w stosunku do nas. Pokazują wszystkim zdjęcia, jak niemieccy żołnierze w nieludzki sposób mordowali w Rosji rosyjskie kobiety i dziewczyny.

Co nam grozi, tego nie można opisać słowami. Gdybym była kompozytorką, przedstawiłabym tę noc jako „symfonia okrucieństwa”. Nędzna lampa naftowa wypaliła się, wszystko odbywa się w ciemności. Na zewnątrz, niedaleko szaleje front. Nagle ryki i krzyki, prośby i zaklinanie podczas gwałtów.

Na wpół szalony krzyk powodowany strachem: „pomocy, pomocy, uciekinierzy!”. Kiedy słyszę dochodzący z sąsiedniej izby krzyk pewnej matki: „ nie znęcajcie się nad naszymi dziećmi” - ze strachu stygnie mi krew w żyłach. Potem ryki i krzyki, wyciąganie z domów, na zewnątrz głośne kwilenie i przerywane jęki. Co się dzieje? – chcę na powietrze. Rosjanie, którzy są z nami w kuchni, nie pozwalają na to. Czy dzieje się w tej chwili to, o czym pisały w ostatnim czasie gazety?. Czy Rosjanie zabierają nasze dzieci i znęcają się nad nimi, albo dręczą jakieś dziecko, bo jego matka nie pozwoliła się zgwałcić?. „Teraz my będziemy następne z naszymi dziećmi” - szepcze jakaś młoda kobieta obok mnie, również mocno zdenerwowana. „Nasze życie tak czy owak nie ma sensu”- przechodzi mi przez myśl, „Czy mogę zatrzymać moje dzieci przy sobie, czy nie pomagam im tylko przetrwać głód, a jeśli tak, czy obydwaj chłopcy będą później też nosić takie brązowe mundury, a kochana, mała dziewczynka zostanie wcześnie prostytutką. Jeżeli tak to pomóc może nam tylko jedno: śmierć.”

W Symfonii okrucieństwa musi powracać zawsze jakiś motyw, który miałby uspokajający, pocieszający wpływ jak np. wspaniały motyw chóru pielgrzymów w uwerturze z „Tannhäuser”, który zagłusza głosy świata przestępczego. Mój motyw musiałby znaczyć: „Boża dobroć jest dużo większa od okrucieństwa, jest większa, aniżeli Ty biedny, nędzny człowieku jesteś w stanie pojąć.” „Lekarz” -ktoś wrzeszczy, „do opatrunku” i lufa karabinu skierowana jest w moją stronę. „Kim Twoja mąż?” - tłumaczy jakiś Polak i nieporozumieniu zawdzięczam moje życie, gdyż moją odpowiedź „pracuje w Powiatowym stowarzyszeniu rolników” - powtarza słowami: „pracuje u rolników?”. „Tak, u rolników”- odpowiedziałam. „To zostaniesz przy życiu”.

W następnych dniach błądzimy przez zniszczone pociskami wioski, gdzie prawie w każdym nadającym się do zamieszkania domu, mieszka Polak. W mojej biednej głowie panuje jedynie chaos. Ciąży mi również noszenie czteroletniej już prawie Gretchen. Gerhard i Heini są bardzo dzielni. Podczas żebrania mamy jednak mało szczęścia. Jesteśmy w okolicy Wejherowa (Prusy zachodnie). – Znajdujemy spore zapasy komiśniaku, niestety zanieczyszczonego przez niemiecki Wehrmacht w czasie odwrotu, oblanego śmierdzącym płynem. Przyrumieniam chleb na patelni. Wkrótce wszyscy czworo dostajemy biegunkę. Wskutek nieregularnego odżywiania się i trudu jesteśmy zmęczeni i źle się czujemy. W południe, kiedy wypoczywamy w słońcu przy ulicznych rowach, nie można dzieci zmusić do dalszej drogi, nie są po prostu w stanie iść dalej. Rano, kiedy wykończeni i wynędzniali budzimy się w stodole, dzieciom jest tak słabo, że przy wstawaniu zataczają się. Wkrótce jesteśmy zupełnie zawszawieni i zapchleni. Wracamy ciągle na wschód, pełno uciekinierów, Wschodni Prusacy, którzy idą „do Domu”, gdyż na Zachód Rosjanie nas nie przepuszczą . Wędrujemy po autostradzie do Tczewa. Niezapomniana zostanie dla mnie pewna noc: cały dzień szliśmy w deszczu, zupełnie mokrzy, nic ciepłego w żołądku, ściemnia się, żadnego domu w zasięgu oka. Napotykamy gromadę uciekinierów, którzy zdecydowali się spędzić noc w gęstym lesie. Nareszcie deszcz ustaje. Zrywamy z choinki gałęzie i układamy na nie nasz jedyny koc. Na koc kładę dzieci, leżą jedno blisko drugiego, przykryte moim płaszczem (na szczęście wzięłam ze sobą ciężki, dobry płaszcz mojego męża) i pełna lęku kładę się obok nich: czy zniosą ten trud? Przejrzyste, gwieździste niebo, mróz, z oddali dobiegają nas odgłosy frontu i szczekanie psów. Czy Rosjanie ze swoimi psami tropicielami znajdą nas? Wszyscy uciekinierzy zachowują się bardzo cicho, słychać tylko krzyk i kwilenie niemowląt, które bez mleka są skazane na śmieć. Serce się kroi. Strasznie marznę bez płaszcza. Wiem jednak, jak sobie pomóc i rozgrzewam się robiąc w odpowiednich odstępach przysiady. Również tej nocy Bóg pomógł nam przeżyć. Rano bardzo ciężko było założyć dzieciom zmarznięte buty.

Straszna jest, szczególnie dla starszych ludzi, ta pełna cierpienia droga „do Domu”. Ja i moje dzieci szczególnie mamy w pamięci starą, prostą kobiecinę z Grabowca koło Głębocka/Korniewo, która przyłączywszy się do nas usilnie próbuje za nami nadążyć. Kiedy wieczorem przybywamy do nędznej kwatery, szukam w opustoszałych piwnicach lub mieszkaniach czynszowych ziemniaków i obgotowuję je dla nas wszystkich. Kiedy w dzień częściej odpoczywamy przy drodze, ta biedna, stara kobieta niespokojnie drepcze już dalej, byleby tylko nie zostać z tyłu. Jest tak samo jak my zawszona i wycieńczona. Po kilku dniach nie jest już w stanie iść dalej, nie jest w stanie się poruszyć, żeby dotrzeć przed nocą do następnej wsi, która znajduje się niedaleko. Leży pod jakimś krzewem przy drodze.

Wkrótce zauważam, że niebezpiecznie jest iść w dużym pochodzie uciekinierów, gdyż wszystkie kobiety, które wyglądają na zdolne do pracy, są sortowane na drodze przez Rosjan i wywożone, a ich dzieci zostają same. Pewnego wieczoru spotykam w nędznej kwaterze grubą, ordynarna kobietę z powiatu Mamonowo, która zgarnęła własnych trzech, zasmarkanych urwisów i jeszcze trzech ładnych, o blond włosach chłopców, których matka została wywieziona. Tych sześciu chłopców musiało codziennie żebrać o chleb u Rosjan, „gdyż z wszystkich sześciu dobrzy, ruscy żołnierze będą”, tłumaczyła ciągle Rosjanom. Jestem mądrzejsza i zawsze idę sama z dziećmi, do tego potrzeba dużo odwagi! Kiedy widzę rosyjski posterunek, zaczynam utykać. Na pytanie: ”Kobieto, gdzie dokumenty?” wyciągam spokojnie moją niemiecką kenkartę, którą Rosjanie zawsze odwrotnie trzymają. „Paszoł”, sprawa jest załatwiona. Żeby im się mój płaszcz nie wydawał godny pożądania, przecięłam go głęboko przy klapie, tak że postrzępione płótno zamyka i otwiera się przy każdym kroku. (nie opłaca się wywozić jednej kobiety!)

Zauważam, że dzieci są już naprawdę bardzo słabe i ja również jestem śmiertelnie zmęczona. Jak długo wytrzymamy jeszcze ten nędzny marsz? Czy wkrótce będzie Wielkanoc?. „Mamo, chcemy do domu.” – Nasz Dom? – Mój mąż był zawsze tolerancyjny wobec Polaków, nikt nie żywił do nas nienawiści, może przyjmie nas jakiś dobry człowiek w Rokitkach i skręcamy z głównej ulicy w stronę Rokitek.

Jak tylko jesteśmy we wsi, stoi przed nami olbrzym, Balomonczek, przed którym nawet Polacy drżą. On, który od 1939 jako partyzant ukrywał się w lesie, i którego posiadłość wziął w dzierżawę mój mąż, stoi przede mną, z karabinem na plecach, na ręku biała przepaska Polaków, w czerwono jaskrawych filcowych pantoflach. Tego nie zapomnę: „Kobieto, gdzie twój mąż?!” – „Nie wiem, pewnie martwy. Pozwól pracować mi tutaj w Rokitkach.”

„Wynocha z Rokitek, do Tczewa, zameldować się u rosyjskiego komendanta, taki mam rozkaz!”. Ale potem chyba jednak nasz nędzny wygląd zrobił na nim wrażenie, możliwe też, że przypomina sobie, iż mój mąż dobrze traktował jego rodzinę podczas, gdy on był w partyzantce, w każdym bądź razie nie przekazał mnie GPU, jak powinien uczynić, lecz poradził mi, tak szybko jak to możliwe uciec do naszej ojczyzny - Prus Wschodnich. Mogliśmy nawet jedną noc spędzić w Rokitkach, w opustoszałym domku robotników rolnych, oczywiście z nikim nie rozmawiając. Kiedy o brzasku opuszczaliśmy wioskę, za domem schowała się kobieta, która pracowała u nas przez wszystkie te lata, pani Czaja, i przekazała mi, pomimo że nie było to dla niej bezpieczne, dla każdego z nas po sztuce chleba i trzy piękne jaja.

Wiec szybko przez Wisłę! Łatwiej powiedzieć, aniżeli zrobić, gdyż most kolejowy położony blisko miasta, został wysadzony, tak samo most Knybawski, który budowali nasi Niemcy po kampanii polskiej. Nie pozostało nam więc nic innego, jak użyć oddalonego o 60 kilometrów na południe od Tczewa, mostu w Gniewie. Wielu Polaków przewozi Wschodnich Prusaków przez rzekę łodzią, ale za przynajmniej dziesięć funtów słoniny. Nie mamy szansy, ponieważ nie posiadamy nic. Jednak jak zdziwieni i ucieszeni jesteśmy, kiedy jakiś Polak zabiera nas przy miejscowości Mała Słońca (20 km na południe od Tczewa), na swoją do pełna załadowaną łódkę, pomimo, że nie prosiliśmy go o to. W podziękowaniu daję mu moją piękną wełnianą kurtkę z angory, którą miałam na sobie. I tak jest zapchlona!

Aż do kolan tonę w mule, kiedy na drugim brzegu wyciągam moje dzieci z łódki i przenoszę na ląd. Wysoka woda na Wiśle! ,,Uratowana przez Polaka” - myślę. Jesteśmy w Prusach Wschodnich! Jednak po paru minutach jakiś Rosjanin pędzi na koniu w naszą stronę. „dawaj, dawaj”, pogania nas zmuszając do biegu, gdyż niewystarczająco poruszamy się w kierunku następnej wsi. Heini nieustannie płacze, takie ukłucie czuje w klatce piersiowej. Znowu jesteśmy w rosyjskiej komendanturze, gdzie Rosjanie szukają u nas wartościowych rzeczy. Ale u nas nie ma już nic do zabrania. Jesteśmy teraz tak zmęczeni, że zostajemy dwa lub trzy dni tutaj w Mątowach Wielkich (myślę, że tak nazywa się ta wieś). Są jeszcze ziemniaki w mieszkaniach, a dzieci śpią jak zabite również w dzień, mieszkamy w opustoszałym domu z innymi uciekinierami. Noce są tutaj spokojne, rosyjska komendantura znajduje się w pobliżu, a komendant musi chyba być porządnym człowiekiem. Pewnego wieczoru zagaduje mnie pewna uciekinierka (około 50-letnia). Dziwię się, że mówi tak niewyraźnie przez nos. Wchodzimy w rozmowę: jej mąż był kierownikiem obszaru rolnego w Wielkich Żuławach (delta miedzy ramieniem Wisły a Nogatem). Kiedy Rosjanie ją gwałcili, jej mąż pośpieszył jej z pomocą. Uderzyli ją za to w kość nosową. Wczoraj stała z mężem na moście knybawskim. „Pozwól nam skoczyć na dół i w ten sposób zakończyć te męki” – prosił jej mąż. Jednak myśl o ich dzieciach nie pozwoliła im na to. Teraz jest nieszczęśliwa, że tego nie zrobili, gdyż właśnie zabrali jej męża i trzymają go w piwnicach mleczarni. Żeby ją pocieszyć, daję jej kawałek z wyżebranego mięsa i mleko, gdyż moje dzieci są dzisiaj w tak żałosnym stanie, że nie mogą nic jeść i myślę, że co dzisiaj oddam, Bóg jutro da mi znowu. Uradowana kobieta wymyka się w ciemnościach, żeby dać coś z tego swojemu mężowi przez zakratowane, piwniczne okna.

Potem idę z dziećmi wzdłuż autostrady, w kierunku Malborka. Na drodze widać ciągle ten sam obraz nędzy i rozpaczy: po jednej stronie drogi, blisko drogowych rowów wędrujemy my, uchodźcy na wschód. Wielu z nas załadowało marny bagaż na ręczny lub dziecięcy wózek. Nigdzie w każdym bądź razie nie widać jakiejkolwiek furmanki z uciekinierami. Po środku ulicy pędzą bez opamiętania samochody ciężarowe z rosyjską dostawą, załadowane po brzegi łodziami pontonowymi. Prawie każdy samochód ma karabin maszynowy. Rosyjskie samochody jadą naturalnie w przeciwnym kierunku, z Zachodu na Wschód.

W pewnym domku poza Malborkiem „organizujemy” sobie stabilny, ręczny wózek i pierzyny. Małą Gretchen i bardzo marnie wyglądającego Heiniego wsadzamy w pierzyny . Dzielny Gerhard ciągnie dyszel, a ja pcham nasz marny pojazd. Przez Elbląg i opustoszałe Braniewo docieramy do Mamonowa, gdzie 14 dni pracuję dobrowolnie u Rosjanina, ponieważ można za to dostać trochę chleba i trochę śmierdzącej, starej koniny. Na pierwszego maja musimy przystroić tutejsze ulice i znowu przeżywamy pijaństwo czerwonego zwycięscy z jego typowymi objawami.

Od Mamonowa Prusy Wschodnie wyglądają jak pustynia ( tzn. zaraz za Wisłą wszystkie dworki były puste, chyba, że przypadkiem właścicielem któregoś był Polak). Teraz jesteśmy na prawdziwej pustyni: żadnej krowy, żadnego konia, żadnej świni, żadnej kury, żadnego gołębia, żadnego zająca, puste ule, całkiem opustoszałe wsie. Wędrujemy 10-20 kilometrów nie widząc żadnej istoty, co najwyżej przemknie przez drogę jakiś dziki kot. Strasznie się boję, moje serce też nie jest najwidoczniej całkiem w porządku.

8 Maja 1945 roku, przez Korniewo, Kandyty, Górowo Iławieckie/ Prusy Wschodnie, docieramy w końcu do naszego kochanego Schönwiese (Krasnołaki).

fb2